Wydajemy 5% tego co zarabiamy…
Według Głównego Urzędu Statystycznego średnio 52 zł miesięcznie, a w dużych miastach ponad 100 zł i w sumie 1 300 zł rocznie, plus niemal drugie tyle na dodatki (wg badań GfK). Proporcjonalnie do zarobków to właściwie prawie tyle co w Europie Zachodniej – 5,7%. Ale właściwie o co chodzi?
Być może to nieco zaskakujące dane?! Nota bene odnalazłam je w jednym z niedawnych wydań tygodnika „Polityka” [nr 31 (3020), 29.07-04.08.2015], a do ich analizy zachęciła mnie sama okładka z urokliwym tytułem „Polski dres kod”. Wprawdzie dress code został zapisany nieco „odmiennie”, ale zapewne nie trudno się już domyślić czego dotyczył artykuł i powyższe dane. O tak, poświęcony był temu w co Polacy się ubierają i wpływom ubioru na różne sfery naszego życia.
Nie ukrywam, że dość mocno zastanowiły mnie przede wszystkim dane liczbowe opisujące kwoty jakie przeciętnie wydajemy na ubrania, zmuszając jedocześnie do refleksji na temat naszego podejścia do garderoby, a szczególnie jej jakości. Bo czy za średnio 52-100 zł miesięcznie można wyposażyć się dobrą odzież (dobrą nie mylić z markową)?
Być może to nie do końca zasadne pytanie, ponieważ podejście Polaka ewoluuje. 15 lat temu wydawaliśmy znacznie mniej, bo 33 zł miesięcznie. Postęp zatem nastąpił. Pojawia się jednakże odwieczny dylemat – ilość czy jakość? Klasyczne wskazówki z zakresu etykiety i dobrych manier będą tym wypadku podpowiadać, iż lepiej stawiać na mniejszą ilość, ale za to w porządnym wykonaniu, z naturalnych tkanin, solidnie uszytych i wykończonych, wreszcie sprawdzonych marek. Edward Pietkiewicz zaleca: tylko dobra gatunkowo garderoba długo się nosi i zawsze ładnie prezentuje. Słowem – im mniej mamy pieniędzy, tym staranniejszego doboru powinniśmy dokonywać, pamiętając o codziennym życiu i o potrzebach wynikających z udziału w różnego rodzaju kontaktach towarzyskich („Savoir-vivre dla każdego”, Warszawa 1997). No właśnie, ale czy jest to tak naprawdę możliwe biorąc pod uwagę uśredniony polski „garderobowy” budżet?
Z jednej strony mamy niemal nieograniczony wybór, dostęp do regularnych wyprzedaży, możliwość dokonywania zakupów „grupowych” (także towarów dotychczas postrzeganych jako mocno luksusowe), z drugiej ciągle narzekamy na słabnącą jakość i określone niemalże jedyne miejsce pochodzenia ubrań (niezależnie od ceny i marki). Wg danych we wspomnianym artykule 37% importu odzieżowego do Polski pochodzi z Chin, 16% z Bangladeszu, 7% z Turcji, 6% z Indii. Roczna wartość importu wynosi 1,2 mld euro (a polski rynek mody wciąż rośnie o kilka procent rocznie). Polska radzi sobie w tym względzie także eksportowo, gdyż eksport ma podobną wartość. Miejsce produkcji jest również analogiczne – większość szyje się w Azji.
Prawdopodobnie właśnie z tych powodów dość często odwołujemy się do „dawnych czasów”, stwierdzając, że dziś już żadna firma nie wytwarza odzieży tak jak kiedyś i coraz trudniej jest znaleźć coś naprawdę trwałego i „na lata”. A przecież w klasycznym dress code właśnie o to chodzi. Mała czarna, beżowy trencz, granatowy garnitur, czy klasyczne skórzane półbuty/czółenka to klasyki klasyków zawsze znajdujące swoje zastosowanie. Ponoć raz dobrze zainwestowane w taki zakup pieniądze zwracają się, gdyż takie nabytki służą przez lata. Ponownie zacytuję klasyka (E. Pietkiewicza): nie kupujemy garderoby tylko dlatego, że jest modna, gdyż nie możemy być niewolnikami mody, która niewątpliwie podpowiada, sugeruje, ale w żadnym razie nie powinna być czynnikiem decydującym.
Niestety zagłębiając się w artykuł z „Polityki” (autorstwa Ewy Wilk) można dojść do wniosku, iż tego typu myślenie już dawno odeszło do lamusa. Konkluzje z opisywanych w materiale badań wskazują, iż większość współczesnych konsumentów jest podporządkowana ideologii must have, która oznacza nie nic innego jak realizację odzieżowych aspiracji i kupowanie na potęgę rozmaitych rzeczy, które absolutnie musimy mieć.
Niestety taka koncepcja gromadzenia garderoby generuje dość specyficzny obrazek polskiej ulicy, w którym z jednej strony napotykamy na coraz ciekawszy styl i prawdziwą klasę (w moim odczuciu wciąż w mniejszości), z drugiej pewne specyficzne ciągle istniejące zjawiska. W przypadku Pań to np.: intensywna ekspozycja ciała (innymi słowy – obnażanie się), wieczorowy makijaż noszony za dnia i dodatki takie jak: długaśne tipsy i przesadzona opalenizna pochodząca wyłącznie z solarium. Panowie naturalnie również nie są bez skazy. Sandały i białe skarpetki to chyba najbardziej popularny polski grzech dress code’owy, a ponadto wybitnie sztuczne i za duże garnitury, przykrótkie krawaty, czy gołe łydki w sytuacji oficjalnej.
Owszem, dobre ubieranie to prawdziwa sztuka, wymagająca stałego doskonalenia, obserwacji, niezwykłego wyczucia i dobrego smaku. Niektórzy mają „to” naturalnie, jakby w genach, wyglądając zawsze znakomicie i stosownie do okazji. Inni, bez względu na zasobność portfela nie radzą sobie, tworząc mało interesujący wizerunek. Tak to chyba bowiem bywa, iż o ile etykieta nie myli się zalecając inwestowanie w ubrania dobrej jakości, o tyle same pokaźne środki finansowe nie wystarczą. Idealnym rozwiązaniem jest bowiem synergia obydwu elementów, choć czasem nawet ograniczony budżet pozwala piewcom wyczucia i odzieżowego smaku poradzić sobie ze stosownym kompletowaniem garderoby. Ponownie czas na cytat z Edwarda Pietkiewicza: są eleganckie stroje, ale przede wszystkim są eleganccy ludzie.
Podsumowując, przytoczę wyniki pewnej ankiety z pewnego portalu turystycznego. Pytano w niej o najlepiej ubrany europejski naród. Mało to zaskakujące – zwyciężyli Francuzi. Ciekawsze jest zdecydowanie to jak wypadliśmy my – Polacy? Nie wyszło najlepiej – uzyskaliśmy zaledwie 1,4% głosów. Co ciekawe głosy samych Polaków były zgoła odmienne. 64% z nas uznało, iż to właśnie nasza nacja należy do najlepiej ubranych! Zgodzę się zatem z autorką cytowanego artykułu: niezależnie, co Polacy noszą i jak wyglądają, przynajmniej są z tego zadowoleni…..
PS. Artykuł z „Polityki” dostępny jest TUTAJ.
Ostatnio dodane komentarze